Sloneczniki

Wolontariat w Izraelu (Ela Kurpiewska) - 15 marca 2017

15 marca 2017

"Przede mną zaledwie miesiąc czasu w Izraelu. Jakby tak zostać dłużej, to by się człowiek przyzwyczaił, ale tak naprawdę to juz tęsknię za Polską,  miejscem, gdzie można głowę położyć.
 (lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł położyć” (Mt 8,18–20))

Czy tego najbardziej szukamy w zmęczeniu? To nas własnie spotkało z Pauliną w Eilacie!   W najdalej na południe wysuniętym miejscu w Izraelu. Jedziemy tam na dwa dni 12-13 marca.

 

Tu w Izraelu można być na każdym kroku zaskoczonym innym biegiem spraw, niż się spodziewamy. Podróż do Eilatu rozpoczynam z Pauliną na Cental Bus Station w Gederze. Autobus wedługg rozkładu jazdy powinien odjeżdżać o 8.17. Przychodzimy o 8.05 i widzimy, jak   właśnie odjeżdża. Następny będzie za trzy kwadranse. Ale co tam, mamy czas. Przesiadka w Beer-Szewie. Bilet trzeba kupić w kasie. Dużo ludzi jeździ tą trasą,

myślę, że właśnie to porządkuje kolejki przy wsiadaniu. Może jest możliwość kupienia biletu wcześniej? Trzeba znać hibru,  żeby to wiedzieć.

W Beer-Szewie - 1,5 godz czekamy na  autobus do Eilatu. Siedzimy na kawie przy wejściu do dworca i obserwujemy miejsce, ludzi. Bardzo dużo młodych ludzi w mundurach, z karabinami, zakfefioneubrane na czarno kobiety. Wszystko nas ciekawi.

Nasz autobus w większości zapełniony żołnierzami i żołnierkami, wszyscy z ogromnymi torbami. Wysiadają  na pustyni,

tam, gdzie wydaje się nic nie ma oprócz kamieni.

Pustynia nie wygląda tak jak myślałam -  czyściutki piach, najlepiej z wielbłądami. Jak  na filmach. Tu jest inaczej -  kamienie,

kępki roślin,

olbrzymie głazy.

W środku trasy pojawiają się wysokie kamienne urwiska. Dzika przyroda zawsze fascynuje.

Olbrzymie skalne, bardzo wysokie urwiska też, ale przytłacza monotonia obrazu  -  piasek i  kamień. U nas w Tatrach jest zielono, przyroda żyje, a tu szaro. Czasem mignie czerwień.

 Po lewej stronie drogi ciągnie się długo wysoki masyw górski. Potem już w Eilacie zobaczyłam go dokładniej. Drugiego dnia była lepsza widoczność. Te góry znajdują się już  po stronie Jordanii. Z daleka wyglądają jak skały pozbawione całkowiecie  zieleni.

 

Jazda nam się dłuży. W autobusie chłodno, na zewnątrz gorąco, koło 30 stopni.

Po drodze do hostelu spotykamy trzech panów, też idą do Shelter Hostel. Poznajemy ich potem lepiej -  najstarszy z nich po 80-ce, z gitarą na rameiniu. Obok  jego syn z tez  gitarą. I młody człowiek z telefonem, dzięki któremu odnajdujemy drogę do hostelu.

Zamówiono tu dla nas  „dorm”,

czyli miejsce do spania w 8-osobowym pokoju. Nocujemy w szóstkę. Szwedka, wolontariuszka pracująca w Natanya, trzy młodziutkie Dunki i my dwie. Do spania na jedną czy nawet kilka nocy może być. Nocleg tylko 70 szekli, jak na Eilat to niedużo.

Ku zaskoczeniu  Pauliny zrobiłam obiad - kilka garści makaronu i puszka fasolki w pomidorach. Pyszny obiad na dwa dni.  Obok biura na stoliku stoi duży kociołek z zawsze gotującą wodą, herbata i kawa.

Ruszamy  w miasto. Nic nie planując.  Chcemy po prostu nacieszyć się pierwszym wrażeniem.

Jest popołudnie, więc jak u nas w niedzielę, ludzie wychodzą na spacer.

Nie nazwę tego bulwarami, bo nie umywają się do bulwarów Gdyni. Przyznaję rację Ewie, że Gdynia ma najpiękniejsze plaże. Bulwarem i plażami można dojść  do samego Gdańska. Tego tutaj nie można nazwać plażą. Skrawek piachu obok budki ze sprzętem wodnym do wypożyczenia. Nie ma miejsca na leżakowanie. Brakuje nawet miejsca na rozłożenie koca. Wszędzie zaś  ludzie. Wzdłuż wybrzeża: sklepy, sklepy, sklepy. I hotele. Nie jest to miejsce, gdzie chciałabym być. Ta część  w której teraz jesteśmy to wybrzeże ciągnące się w stronę Jordanii.

Doszłyśmy do granicy i przeszłyśmy ją, bo widać, że miejscowi i turyści tak robią. Nawet moja komórka poinformowała mnie, że jestem w Jordanii. Tak wygląda bogaty świat. Nic ciekawego.

 Z powrotem przechodzimy wzdłuż tłumu zgromadzonego wokół zespołu muzycznego. Decybele tez nie dla mnie. Paulina lubi tłum i taką muzykę, więc podskakuje radośnie. Mówi do mnie, że ja szukam cienia i ciszy, że wolałabym  pustelnię. To prawda lubię widzieć słońce sama pozostając  w cieniu. Podoba mi się muzyka, ale nie za głośna, a w tłumie zawsze się źle czuję.

 

 Powrót do hostelu okazuje się  przygodą, bo we dwie mamy podobny brak rozeznania w terenie. Chodzimy zmęczone ponad godzinę szukając naszego miejsca. Kręcimy się w koło. Ludzie, których pytamy o drogę, mimo że bardzo chętni do pomocy nie wiedzą, gdzie jest ta ulica. Pytają tylko o nr domu. Nasz jest 149, a jesteśmy przy numerze tysiąc. Mam nadzieję,  że numeracja domów jest niepowtarzalna. W końcu mężczyzna, były taksówkarz mówi nam, jak mamy i dzięki determinacji Pauliny idziemy dokładnie, jak nam facet powiedział i dosłownie za kilka minut osiągamy nasze łóżka.  jesteśmy bardzo uradowane, że mamy gdzie spać.

Zobaczywszy sprzęt naszych sąsiadów z drogi liczymy na wieczór z gitarą. Na muzykę. Daremnie.

 

Następnego dnia chciałyśmy iść w dzikie miejsce, które obfituje w  ptaki. Paulina z rozmowy ze swoim rodakiem dowiedziała się, że  to nie  czas na ptaki. W internecie znalazłam inną informację, ale kto to wie? W związku z tym decydujemy się pójść  na spotkanie biblijne, które tu właśnie w tym hostelu robią codziennie nasi gospodarze, czyli John i Judy. I to był mój najlepszy punkt  podczas naszego pobytu w Eilacie.

 

Najpierw śpiewaliśmy piosenki po hebrajsku, potem po angielsku. Dziękowaliśmy w nich  Bogu za Jego dobroć i w ogóle za wszystko, co nas spotyka. John, któremu ktoś  przyniósł niebieski strój, podobny do stroju  jak Abrahama ubrał się w niego   i  czytał nam o Dawidzie. Do lektury dopowiadał   dużo od siebie. Czasem ktoś się odezwał. Nie wszystko zrozumiałam, ale to, co pojęłam i tak mi wystarczyło, żeby wiedzieć, że teraz jestem w miejscu, gdzie mi dobrze. A byli tam: Anglicy, chyba dwie pary małżeńskie, młodzi Niemcy, Holendrzy: młoda para małżeńska i Paulina,  ja Polka, izraelscy Żydzi z Ukrainy, jakieś starsze panie, filozof, jak się później okazało z Korsyki, para małżeńska z Turcji, starszy pan, który leżał w łóżku obok biura, gdy przyjechałyśmy. Następnego dnia siedział przed hostelem pod jakimś śmiesznym zadaszeniem, tak  jakby to było jego odwieczne miejsce. Później doszła  bardzo wiekowa elegancka pani.  Chyba często bywa na tych spotkaniach, bo znali ją i  odnosili się do niej z szacunkiem.

Po czytaniu  na stole pojawiły się ciasta: napoleonka, sernik i  pomarańczowa babka.

Pod koniec naszego krótkiego pobytu w Eliacie, postanowiłyśmy   zobaczyć część egipską maista. Dobrze nam radził pewien Polak, aby pojechać do końca autobusem około 6 km. Tam przy granicy egipskiej są najładniejsze plaże. Można stamtąd  wracać piechotą. Ale my chciałyśmynie jeżdzić, ale chodzić, wiec wybrałyśmy inaczej. Droga nas zmęczyła.  Nie można tej trasy przejsć całej   plażą, czy bulwarem.

W większości  trzeba iść ulicą. Nie widząc nawet a wybrzeża, bo zasłania je  stocznia. Plażą udaje się iść tylko czasem.

Osiadłyśmy wreszcie na którymś z kawałków małej plaży. Pewnie, że widok ładny,

woda czyściutka,

ciepła, przyjemnie posiedzieć.

Ale tak prawdę mówiąc, plaż prawdziwych jak nasze nie ma.

Droga powrotna do domu była lepsza, bo jechałyśmy  bez przesiadek. Autobusem prosto do Gedery. Przed północą byłyśmy na miejscu. Ja jeszcze jeden dzień, czyli 14 marzec mam wolny, Paulina idzie do pracy.

Warto było zobaczyć  pustynię, której widok mnie zaskoczył. I samo miasto, tak barwne.

Wszystko tu jak z bajki, ciepłe i kolorowe, ale...

Podobnie jak  Kornelia w  Jerozolimie, czy Tel Awiwie mogłaby  mieszkać. O  Eilacie tego nie powiedziałabym. Dziś Marta spytała mnie o Eilat. Od razu dodała: fajnie, nie? No pewnie, że piękny. Tylko, gdzie te plaże??

 

Dziś zimno, teraz koło 13 stopni. Wieje i pada deszcz. Ta zmiana temperatur jest niedobra, stąd katar. Niedawno było w ciągu dnia 30 stopni. W pracy OK, jedzenie bardzo dobre, zdrowe. Tylko żeby można było na dzień wyskoczyć do domu, do Polski! Ale nic, jeszcze miesiąc i wracam. I to akurat na wiosnę. Dziś, czytam w onecie, że zmarł Młynarski. Szkoda. Wykruszają się tacy  fajni ludzie.