Sloneczniki

Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj - sen o krwi w Brugii

Reżyseria:Martin McDonagh (Six Shooter, Siedmiu psychopatów)
Premiera: 2007
Tytuł: In Bruges (W Brugii)
Produkcja: Wielka Brytania
Język: angielski
Ocena: IMDb 8/10


Dublińczyk Ray (Colin Farell) wykonał właśnie  nowe dla siebie zadanie. Zabił na zlecenie człowieka. Jego zleceniodawca Harry (Ralph Fiennes)



życzy sobie, aby po pozbyciu się pistoletu, Ray, wraz ze swoim mentorem Kenem  (Brendan Gleeson)  udali się do belgijskiego miasta Brugia.


W oczekiwaniu na następne zlecenia Ken cieszy się niezwykłą, średniowieczną atmosferą odbijajacego się w wodzie miasta.



Raya natomiast niecierpliwi i drażni oglądanie sztuki, podziwianie z łodzi płynącej kanałami architektury miasta.


 W głębi serca - mimo urzeczenia właśnie poznaną Susaną ()



 - Ray czuje sie zrozpaczony z powodu tragedii,



do której doszło za jego sprawą. Podczas wykonywania zleconego zabójstwa. Wkrótce też Ken czuje się rozdarty. Harry dzwoni i zleca mu zabicie...Raya...




Film mnie zaskoczył i urzekł. Wzbudził zdumienie, zaczarował obrazami Brugii, rozbawił dialogami głównych bohaterów, poruszył tematem winy i kary, skruchy i szansy na przemianę.
Relacja między dwoma killerami z Dublinu, pełnym rutyny w zabijaniu Kenem i świeżym w zawodzie nieudacznikiem Rayem - zaciekawiła mnie.  Ich losy, ich postawy i problemy są tu  komentowane  obrazami starych mistrzów. Nie mogę odnaleźć obrazów, od których nie mogłam oczu oderwać na filmie (co to? kto to?)  Oddam ich atmosferę obrazem Jacoba Jordaensa o Apollo obdzierającym ze skóry Marsjasza, który śmiał konkurować z bogiem w grze na instrumentach.



 Obrazami oglądanymi przez Kena z uwagą i fascynacją,


Luis Finson - święty Sebastian - stąd

przez Raya z niechęcią i zabawnym brakiem zrozumienia.



A temat ich  jest bardzo bliski ich doświadczeniu - śmierć.


 Jan Provoost - Death and the Miser - tu

Czarna bożenarodzeniowa komedia.




Coś z Tarrantino, ale wciągnęło mnie jeszcze bardziej. Historia bohaterów jest trochę jak sen. Pewnie za sprawą czaru miasta,



ale i dialogu, wprowadzanych postaci,


nagłych zmian akcji.  Jeszcze śmiejesz, a już jesteś konfrontowany ze smutkiem. Wchodzisz w niego, by za chwilę znów się śmiać.

Znakiem obudzenia ciekawości jest dla mnie zawsze szukanie w sieci twarzy twórcy obejrzanej historii (w tym przypadku znanego dramaturga Martina Mcdonagha)



 i tytułów innych jego filmów. Tu oprócz świetnej gry Colina Farella i Brendana Gleesona



 dodatkowym atutem stała się "fucking Brugia", jak nazywa średniowieczne belgijskie miasto jeden z bohaterów. Tak dalece zapragnęłam znaleźć się na jej ulicach,



popłynąć jej kanałami,


że ze smutkiem dowiedziałam się, że na 30/31 XII biletów na autobus do oddalonego 40 km od Brugii  Gent (tu poproszę, o kolejną czarną komedię:)



 - brak. A ja już widziałam siebie chodzącą po obrzeżu starego i nowego czasu w Brugii. Daremnie. Ale ten sen jeszcze kiedyś mi się przyśni:)


http://us.123rf.com



P.S.

wikipaintings

Nie, świętego Piotra Jacoba Jordaensa nie zapamiętałam z filmu, ale bardzo chciałam go tu zobaczyć.