Sloneczniki

Magia Azji - Rafał Gawęda, Maciej Tyszecki

wydawnictwo Videograf,
Chorzów 2011
 str. 320




Rafał Gawęda i Maciej Tyszecki od 2008 roku są w podróży.



To ich sposób na życie.  Mówią o sobie - emigranci hedonistyczni. W 2011 ci współcześni nomadzi postanowili jednak się osiedlić  w Australii, podróż więc przestała być niekończącą się, ale na okładce książki dobrze się takie hasło czyta. W Magii Azji opisują  oni podróż  realizowaną po najmniejszych kosztach. Ich drogi prowadzą w miejsca niekoniecznie zwiedzane przez turystów. Na nocleg wybierają ludzi goszczących ich z couchsurfingu. By móc zobaczyć poznawane miejsce oczyma gospodarzy. W tej książce bardzo bogato ilustrowanej ciekawymi zdjęciami opisują swoją wędrówkę przez Chiny, Laos, Malezję, Singapur, Brunei, Wietnam, Kambodżę, Tajlandię, Birmę, Filipiny, Japonię, Indonezję i w końcu Indie i Nepal. Zaczęłam  czytać od tego, czym oni kończą książkę: od ich relacji o Indiach i tylko ją tu przedstawię zachęcając do przeczytania  książki. A co o ich autorach? Znajdziecie ich na ich stronie wpodrozy.com - Rafał - prawnik, fryzjer stylista, fotograf, od 2010 mieszka w Australii, Maciej - antropolog, aktualnie pilot wycieczek po Azji. Żyje z tego, co lubi. To on znalazł u Marka Twaina cytat, który poógł im podjąć decyzję o podróży: Za 20 lat będziesz bardziej rozczarowany tym, czego nie zrobiłeś, niż tym, co zrobiłeś

Książkę łatwo się czyta. Podzielono ją na nieduże fragmenty. Na jeden łyk.  Jak za długo, to zawsze obok jest zdjęcie, na którym oko może odpocząć. Skąd jednak we mnie wrażenie pewnej powierzchowności. Może niesłuszne.
Co piszą o Indiach?  Piszą? Jeden z nich pisze. Który?
Do Indii wjeżdżają od strony Bangkoku. Z jasno ustawionymi planami. Zobaczyć festiwal wielbłądów w Pushkar i dojechać do Nepalu, by tam
przejść szlak wokół Anapurny.


Pobyt więc z założenia ma być krótki. Jakby przelotem, a raczej przejazdem. Pociągami.  Pierwsze miejsce - Kalkuta. i słowa: Zastanawiam się, czy po spacerze ulicami tego miasta potrafiłbym z czystym sumieniem wrócić do luksusowego hotelu. Mijasz setki ludzi, biednych, bezdomnych,



półnagich, śpiących na ulicy,



ale pogodzonych ze swoją karmą, ze swoim losem. Nie mają do ciebie pretensji, że ty masz, a oni nie mają nic. Ich postawa zastanawia, szokuje. Przyjmują swoją biedę z największą pokorą
(...) Co ci ludzie czują? Czy to spokój, czy letarg? Czy to pogodzenie się z beznadziejnością swego losu, czy może kapitulacja? (..) Zrozumieć Indie. Już kiedyś Ryszard Piekarowicz te słowa uczynił tytułem swojej książki. Wg autora Magii Azji Indie pomagają docenić to, co mamy, zobaczyć nasze problemy we właściwych proporcjach,  w autorze budzą refleksję, że nie ma żadnej szansy na zmianę świata, a jednocześnie że to właśnie tu, w Indiach można go zrozumieć lepiej. Przychodzi mu na myśl Matka Teresa atakowana za to, że nie walczyła o życie umierających. Pomagając im tylko umierać w godności. Tylko?



Swoją drogą, czy na pewno pogodzonych ze swoją karmą, ze swoim losem? A może chcemy ich takimi widzieć?



Kolejny cel podróży po Indiach to Pushkar. Autorzy książki przeżywają podobną historię do naszej. Nie mają biletów na 1000-kilometrową trasę, są na liście oczekujących (waiting list), w ostatniej chwili wyjaśni się, czy dostaną bilet. Podobnie jak w naszej podróży nie przeszkadza to wsiąść do pociągu i dojechać do miejsca przeznaczenia. Jadą  w przedziałach 2AC,



 myślę, że chodzi tu o sleeper, którym też podróżowaliśmy (tak pusty, jak na zdjęciu, nigdy nie bywa). 204 rupie (z 15 zł) za 1000 km, 1200 rupii jeśli bilet obejmuje łóżko. Pełni obaw wobec natręctwa, naciągania i agresywności Indusów. Niesprawdzonych na miejscu.
Podobnie jak ja (od Ciebie, Zahro) usłyszeli radę o wzięciu zatyczek do uszu. I podobnie im się to nie sprawdziło w podróży. 
Przyjechawszy do świętego miasta Pushkar, ruszają oni o piątej  przez miasto w radosnym pochodzie,



w ryku trąbek i bębnów,  miedzy ozdobionymi bajkowo wielbłądami,



obok wiezionych wyobrażeń bogów hinduskich, obsypywani przez tłum kwiatami.



Osiągnąwszy w końcu cel wyprawy: coroczny targ



dziesiątków tysięcy wielbłądów w Pushkar, w Radżastanie.

Widzimy je w całym ich bogactwie,



 i ich wąsatych właścicieli,



słyszymy szum, gwar, krzyki, ktoś śmieje się, ktoś zbiera wielbłądzie łajno na opał



Opisawszy to autorzy kpią sobie z turystów, którzy nie doświadczyli tego, co oni podczas wyprawy piechotą o świcie, turystów, którzy pozwalają się wozić wozami (to jedyny moment w ich opowieści o Indiach, gdy czuję dyskomfort, nie lubię poczucia wyższości, być może utożsamiając się bardziej z turystą niż z podróżnikiem).
W samym mieście, nad świętym jeziorem,



 które zgodnie z mitem powstało z płatków lotosu upuszczonych przez Brahmę, rozczarowuje ich jego suchość (pierwszy raz od 50 lat zawiódł monsun).
 


 Dręczą ich żerujący na turystach Indusi, którzy wciskają im kwiaty, zmuszają (powołując się na szacunek dla ich kultury) do odprawienia pudźy nad jeziorem. Króluje pieniądz. Dopiero czerwona nitka zawiązana pod koniec pudży na dłoni, czyni cię nietykalnym dla natrętnych naganiaczy. Może do Indii od razu trzeba jechać z taką nitką na ręce? Opuszczając Pushkar autorzy żalą się na  brud Indii (tłumacząc go tym, że tylko najniższym kastom wolno tu sprzątać). Raczą nas też opowieścią o dwóch historiach miłosnych, dwóch niespełnieniach z powodu niezgody rodzicielskiej na małżeństwo.

W Delhi dzięki couchsurfingowi poznają oni osoby odpowiedzialne za tworzenie indyjskiej Ulicy Sezamkowej  - z lwem wegetarianinem i dziewczynką w szkolnym mundurku (zachęcającą do wysyłania dziewczynek do szkoły).



Jeśli Indie, to oczywiście Waranasi, w którym zresztą jeszcze nie byłam.



Obraz niedopalonych (z braku pieniędzy na drewno) zwłok wrzuconych do rzeki. Czy prawdą jest, że - jak piszą autorzy książki -  ciężarnych, świętych ludzi i chorych się nie pali? Słyszałam o świętych i dzieciach.  Ale chorych?  Przecież większość umiera z powodu jakiejś choroby.
Może ktoś wie, jak to jest naprawdę.

 Tu nad Gangesem, życie i śmierć egzystują w pełnej symbiozie. Ktoś żegna właśnie najbliższą osobę,



patrząc na wzbijające się w górę płomienie, ktoś obok łowi ryby
.