Sloneczniki

Delhi Belly

Reżyseria:    Abhinay Deo, Akshat Verma
Produkcja:   Aamir Khan ("Lagaan", "Dhobi Ghat", "Taare Zameen Par")
Scenariusz:  Akshat Verma
Obsada:       Imran Khan, Vir Das, Kunaal Roy Kapur,
                  Shenaaz Treasury, Vijay Raaz
Muzyka:      Ram Sampath ("Peopli Live")
Nagrody:      nominacja za film, nagrody za scenariusz i montaż (Filmfare)
Język:           hinglish (angielski+hindi)
Premiera:      2011
Ocena:          IMDb 7.6/10

देलही बेली

 

Już miesiąc minął od czasu, gdy ostatni raz zobaczyłam i opisałam jakiś indyjski film. Ostatnio bardziej siedzę w książkach. A i ten ostatnio widziany  mnie nie porwał ("Mere Brother Ki Dulhan" - o czym to właściwie było?). A "Delhi Belly"? Czuję pewien opór przed indyjskimi komediami. Często wątek komediowy leci u mnie na podglądzie. A tu reżyser od reklamówek sięgnął po film. Jeśli produkcji podjął się Aamir Khan (po jego "Lagaan", "Dhobi Ghat", "Taare Zameen Par" staram się oglądać wszystkie jego produkcje), to nie dziwi obecność bratanka. Po "Mere Brother Ki Dulhan" nie paliłam się do widoku Imrana. Mimo to obejrzałam. Nawet śmiałam się.
Pierwszy obraz filmu mnie wciągnął:  obraz latawców zaplątanych w dżungli kabli. I to, co jest dla większości pierwszym obrazem Indii - lotnisko i widok zaniedbanych dzieci.  Potem realizm dialogów. Problem braku wody - znam z "Ostatniego mieszkańca" Adigi - jeśli w ciągu dwóch godzin, podczas których cieknie woda z kranu, nie nabierzesz jej, nie masz wody. Taka codzienność nastomilionowych miast Indii.
W filmie obrazu dopełnia dom trójki mieszkających ze sobą bohaterów. Chaos i brud. Wszystko zepsute, wszystko byle jak. Płacenia czynszu unika się za pomocą szantaży.

Osią filmu staje się przemyt brylantów i ... biegunka jednego z bohaterów.
Przyjeżdżając do Indii bałam się jej bardziej niż nagłego wybuchu bomby. Była dużo bardziej realna, a z góry wiedziałam, że indyjska toaleta to ostatnie miejsce, które chcę zwiedzać w Indiach. Biegunka to oczywiście jeden ze znaków Indii, ale... Stanowczo śmiechu z wypróżniania się,


 czy podmywania się...sokiem pomarańczowym - za dużo. Ogólnie biorąc w moim odczuciu - film zbyt wulgarny. Przecież do indyjskich filmów zaczęłam uciekać od hollywoodzkiej wszechobecności obciągania i pieprzenia się w dialogach i obrazach. A tu - witaj, w domu. To samo.  Znak uzachodniania się indyjskich miast.


A jednak były sceny, gdy śmiałam się.

  

 Napad podczas którego czterej napastnicy kryją swoją tożsamość pod czarnymi burkami muzułmanek. U nas by to nie przeszło, ale w Indiach. Czemu nie? Zawalenie się sufitu pod wdzięcznie wystukiwanym rytmem lekcji klasycznego tańca kathak. Zalecenia w agencji reklamowej: proszę narysować tego banana tak, aby był o 7% weselszy, bardziej optymistyczny. I tyle. No i ktoś, kogo zapamiętam z tego filmu o brylantach ukrytych w rosyjskiej matrioszce -


Vijay Raaz w roli podrzędnego gangstera. Zabawny w swym totalnym wyluzowaniu w ciągu sekundy przechodzącym w furię. No ale jego lubię już od "Monsunowego wesela".

Oczywiście obowiązkowy wątek miłosny musi być - z Imranem Khanem rozdartym między dwie kobiety.

 
campusghanta

A na wabia jak  SRK w "Kaal" - śpiew Aamira (nie od razu go poznałam). Stanowczo indyjskie komedie nie rzucają mnie na kolana.